Skocz do zawartości

Gruzja/armenia 2011


Gość tristo
 Share

Rekomendowane odpowiedzi

Dokładnie rok temu wróciliśmy z wyprawy na Kaukaz. Jeśli komuś się nudzi - zapraszam do lektury. To poszerzona wersja tekstu, który ukazał się w listopadowym "Motocyklu".
post-4479-0-16759300-1340103142_thumb.jpg

Ciepło Kaukazu

Udowodniliśmy, że VFR-ka, bandit i dwa fazery są w stanie podołać off-roadowym szlakom Gruzji i Armenii. Choć nie obyło się bez kontuzji.

Startujemy z Krakowa. Droga do Piwnicznej przyjemnie kręta. Na Słowacji bramboraki, smażony ser i poljevka cesnakova. Potem proste węgierskie drogi. Wieczorem rozbijamy namioty na campingu w Tokaju. Następnego dnia, przeważnie dziurawymi drogami, dostajemy się do Rumunii. Rozbijamy się na dziko na początku wybudowanej przez Caucescu a osławionej przez motocyklistów drogi DN 7C. Rano okazuje się, że Trasa Transfogarska jest zamknięta, o czym informują dwa betonowe słupy ułożone w poprzek drogi. Cóż, przed wiosennym wypadem w okolice Transylwanii warto sprawdzić, które szlaki są przejezdne.
Jedziemy do Bukaresztu i dalej na południe. Mostem Przyjaźni, przeciągniętym nad Dunajem w czasach głębokiej przyjaźni (1954 r.), docieramy do Bułgarii. Nocujemy na campingu niedaleko malowniczo położonego Wielkiego Tyrnowa. Rano wjeżdżamy na trasę gładką jak stół, szeroką i pięknie krętą (długie szybkie łuki) – drogę z Wlk. Tyrnowa w pobliże granicy z Turcją. Po 50 km zaczyna padać i mamy okazję przetestować przeciwdeszczowe ciuchy. Chińskie za 60 zł okazują się jednorazowe – posypały się już przy ubieraniu.
Przed granicą trafiamy na kilkudziesięciokilometrowy odcinek dziurawej drogi, mijamy odrapane, jakby opuszczone, lecz zamieszkane miasteczka i wsie. Twarze mają tu brązowo-czerwony kolor, jakby ich właściciele przesadzili z solarium. Tubylcy okupują ławki wystawione przed domami leniwie przypatrując się przybyszom.

Welcome to Asia
Przejście graniczne jest ogromne. Kupujemy wizy (po 20 USD) i udaje nam się bardzo sprawnie przekroczyć granicę. W jednej z przydrożnych budek kupujemy autostradowe plastikowe karty umożliwiające przemieszczanie się po autostradach (po 30 LTR).
Na stacjach benzynowych obsługa nie pozwala dotykać dystrybutorów – daje po łapach. Przed tankowaniem pracownicy spisują numery rejestracyjne, potem wstukują coś do komputerów, odblokowują dystrybutory i dopiero można zacząć wlewkę. Chyba Turcy lubią nie płacić za paliwo. Może dlatego, że litr benzyny kosztuje w przeliczeniu około 7,4 PLN.
Stambuł jest przeogromny, mieszka w nim około 13 mln ludzi. Właściwie zaczyna się już 50 km przed domniemanym centrum lub starym miastem – jak kto woli. Są tu miliony kierowców, którzy używają klaksonu jako podstawowego urządzenia w samochodzie. Nie używamy GPS-ów, jedziemy na czuja. Jakimś cudem udaje nam się dojechać do Hostelu Paris, całkiem przyjemnego, za wyjątkiem tego, że 4-osobowy pokój mamy na 6. piętrze (windy brak). Wieczorem dowiadujemy się, jak smakują oryginalne kebaby. Przereklamowana sprawa.
Deszcz – słońce – deszcz – słońce. W kółko zakładamy i ściągamy porwane kombinezony przeciwdeszczowe (mamy nauczkę, żeby nie oszczędzać na takich rzeczach). Wśród miliona samochodów, z których może ze dwa włączały kierunkowskazy, wspinamy się krętymi ulicami Stambułu na mierzący ponad 1,5 km Most Bosforski, którym wjeżdżamy do Azji. Jazda po tureckich autostradach niby szybka, ale męcząca, m.in. ze względu na wiatr. W Turcji dość mało samochodów porusza się na większe odległości, więc cała atrakcja to wyprzedzenie tira na trzypasmowej jezdni. Potem kilka minut znowu nic się nie dzieje. Śpimy mniej więcej w połowie Turcji – w miasteczku Tosya, gdzie udaje nam się znaleźć niedrogi hotel (60 USD za czteroosobowy pokój).

Turecka władza
Obieramy azymut na północny wschód, ku morzu. Po 70 kilometrach na drogę wychodzi pan w zielonej odblaskowej kamizelce. Niestety, w Turcji mandaty płacą wszyscy w grupie, nie tylko pierwszy. Zaprasza nas po kolei i wręcza po mandacie za 290 TRY. Czyli jakieś 500 zł na głowę. Jechaliśmy podobno 125 km/h. Nie pokazano nam jednak ani zdjęć, ani wydruków z radaru, ani radaru. Nie wiemy też, gdzie tyle jechaliśmy, bo na mandatach policjant napisał, że stało się to na 45 kilometrze od Tosji, a zatrzymał nas dalej. Po jakichś 200 km na drogę znów wyskakuje zielony policjant. Załamałem się, miny chłopaków też zrzedły, tym bardziej że znów zaprasza na pobocze wszystkich. Prosi chyba o dokumenty, ale dostaje wypisany kilka godzin wcześniej mandat. Czyta, patrzy na nas, oddaje i puszcza. Uff.
Droga z Samsun na wschód wiedzie przez dziesiątki, jeśli nie setki, małych i większych miejscowości: praktycznie bez przerwy w terenie zabudowanym. Przekonujemy się, że jazdą z prędkością pozwalającą ciężarówkom na wyprzedzanie jest bardzo irytująca. Trudy wynagradzają nam Turcy, którzy najwyraźniej bardzo lubią motocyklistów – pozdrawiają nas na każdym kroku, często przyprawiając o szybsze bicie serca (najczęściej po prostu trąbią przejeżdżając obok). Nasze sprzęty to dla nich też niecodzienny widok, więc często podchodzą, oglądają, zagadują. Są mili, próbują pomóc, nawet gdy ich o to nie prosimy.
Zatrzymujemy się w hotelu Morfoz, za Trabzonem, nad Morzem Czarnym. Wskazał nam go Cengiz Sahin, kelner z przydrożnej knajpki, przy której stanęliśmy na kawę. Zadzwonił do hotelu, dogadał się na dwa pokoje po 25 EUR każdy. Po przyjeździe okazuje się, że pan w recepcji liczy na dwa razy tyle. Na szczęście nie był zdeterminowany, po krótkiej negocjacji powiedział: „No problem. Normal price is 50 EUR for room, but 25 is OK. No problem”. Z okna mamy widok na morze a w tv hustlera.

Zakaukaskie klimaty
W strugach deszczu dojeżdżamy do granicy z Gruzją. A tu hardcore. Kierowcy próbują się wepchać z jednej i drugiej strony jednocześnie pod to samo okienko. Ktoś trąbi na autobus, ten się cofa, nagle znowu klakson – zza autobusu. Ktoś krzyczy, inny macha, piesi pchają się do okienek. A na wszystkich leje się z nieba.
Pierwszy posterunek przejeżdżamy bez problemu. Przy drugim pojawia się niewielki jegomość ubrany w adidaski, koszulkę polo, dżinsy i prosi o dokumenty. Dajemy mu paszporty i dowody rejestracyjne. Po chwili wraca – okazuje się, że załatwił sprawnie wszelkie formalności, i to bez kolejki, ale życzy sobie za tę nieproszoną usługę 50 EUR. I to na głowę. Dostał 20 TRY, czyli 10 EUR, coś pomruczał, myśmy się podenerwowali i jedziemy do następnego okienka. Chyba nie wiedzą, że nie zapłaciliśmy mandatów. Każą jechać. W następnym okienku siedzi Gruzin. Po 20 minutach wjeżdżamy.
Batumi wita nas wielkimi dziurami, rozkopanymi, błotnymi ulicami, wiecznie trąbiącymi i ustawiającymi się po dwa na jednym pasie autami i zainteresowanymi nami ludźmi. Znajdujemy restaurację. Miła pani przynosi wielkie pierogi z rosołem i mięsem (trzeba je jeść rękami – wygryza się w nich małe dziurki, przez które siorbiąc pije się rosół), czyli chinkali, mięso wieprzowe w sosie, czyli ostry, mięso (chyba wołowe) na domowych frytkach (odżapuri), sałatkę z ogórków, pomidorów i cebuli, lemoniadę. Pyszne mają jedzenie. Przy stoliku obok zaczynają się śpiewy. Okazało się, że to członkowie gruzińskiej grupy wokalnej Batumi. Trochę śpiewają, potem jeden z nich wyskakuje kupić gruzińskiego szampana, którego po podpisaniu wręczają nam w prezencie, życząc szczęśliwej podróży, ściskając i obcałowując.
Ruszamy w stronę skalnego miasta – Wardzi. Po około 30 kilometrach, kiedy słońce znika za horyzontem, kończy się asfalt, a fazer Łukasza po efektownym ślizgu zatrzymuje się kilka metrów od sporawej dziury. Okazuje się przy okazji, że prostowanie czachy pomaga na słabo świecące światła.
Po następnych 10 kilometrach zatrzymujemy się w Kedzie. Na pytanie o hotel sprzedawca w sklepiku spożywczym reaguje błyskawicznie: wciąga do środka lodówkę, zamyka interes i prowadzi do siebie do domu. Dostajemy pokój z pięcioma łóżkami, do dyspozycji mamy kibelek z prysznicem, a motocykle wstawiamy do... drugiego domu. „Żeby nie zmokły” – tłumaczy właściciel. Płacimy po 5 GEL, czyli mniej niż 10 zł.
Po miasteczku oprowadzają nas przechodnie. Trafiamy w końcu do restauracji mieszczącej się w domu. Znów jemy ostre, gospodarz ze znajomymi zaczyna śpiewać, dziadek przynosi domową wódkę (60 proc.). Za chwilę gospodarz wznosi toasty: za Polskę, Gruzję, przyjaźń między naszymi narodami, za wspólną religię... wzrusza mnie to, podobnie jak serdeczność Gruzinów. Kiedy nas pozdrawiają, zawsze robią to z uśmiechem, gesty są szczere, niewymuszone, naturalne. Pozdrawiając Gruzinów trudno się do nich nie uśmiechać. Mimo że przez kask nie mogą tego widzieć. A może mogą...

Mistrzowie gleby
Ruszamy przed południem. Po 15 kilometrach kończy się asfalt, a zaczyna droga szutrowa. Potem kamienie stają się coraz większe, by po chwili zniknąć w wielkich błotnistych kałużach. Ślisko jak diabli. Ale widoki przepiękne.
Zanim wjechaliśmy na przełęcz na wysokości 2025 m.n.p.m. Wojtek i Łukasz zaliczyli spektakularne gleby, to znaczy błota. Na 100 kilometrów trasy zszedł nam prawie cały dzień. Przemoczyliśmy buty – co z tego, że goretex, jeśli trzeba wejść do wody do połowy łydki? Wieczorem pod kołami znów pojawia się asfalt. Umordowani, nakręciwszy tylko 165 km, kładziemy się spać w jednym z dwóch hotelopensjonatów w Aspindzy.
Droga do Wardzi, skalnego miasta powstałego na przełomie XII i XIII w., wyłożona jest świeżutkim asfaltem. Miasto wykute w skałach robi wrażenie, zachowało się kilkaset komnat – dużych, małych, dwupiętrowych, z miejscami na palenisko, bez. Działa w nim świątynia, żyją tam do dziś mnisi. Chodzenie po mieście, nawet wytyczoną ścieżką, to zadanie dość trudne, o czym przekonał się Parówa, badając głową strukturę skały. Nietrudno też się pośliznąć i fiknąć w przepaść. Nam udało się upuścić w nią tylko zamknięcie obiektywu.
Słońce przykryły chmury, a kiedy schodzimy ze skalnego szlaku leje. Wojtek z Łukaszem wybierają drogę dookoła góry. Pozostali postanawiają ją zdobyć. O żałowaniu tej decyzji Parówa zaczyna wspominać po 15 minutach. Po następnych pięciu leży. Nic się na szczęście nie stało, a obertas był wielkiej urody. Droga jest dość stroma, kręta, zbudowana ze sporawych kamieni. Kiedy nią jedziemy, pada, więc poruszamy się w małych potokach. Gdzieniegdzie jednak kamieni nie ma, a ich miejsce zajmuje mazista błotna breja, która wspinaczki nie ułatwia. Trochę strach. Tym bardziej że drogi nie ograniczają bariery. Ale widoki powalają. Naturalna potęga, która nie przytłacza, ale sprawia, że – jak to ujął Parówa – człowiek zaczyna myśleć lepiej. I że paszcza się cieszy. Do tego adrenalina tłoczona do organizmu pobudzana przez zmagania z maszyną i przyrodą. W końcu wjeżdżamy na górę. A tam w oddali domki i droga, to znaczy błoto. Spotkany osobnik pokazuje nam, którędy jechać. Po 10 minutach inny zapewnia, że nie przejedziemy. Więc wracamy, w błocie po kostki, motki się ślizgają, krowy łażą – jedna stoi, bo akurat kopuluje – po drodze, za chwilę otaczają nas kozy, więc jedziemy 3 km/h. Śliska droga ciągnie się przez kilkadziesiąt kilometrów, niekiedy pojawiają się kamienie. Mijamy wioski, pasterzy, rozmawiamy z przejeżdżającymi obok kierowcami, niektórzy proponują gościnę. Na horyzoncie ośnieżone szczyty. Pięknie. Ale chciałem, żeby było jeszcze piękniej i zamiast trzymać się drogi zjechałem na coś czarnego, równoległego do naszego traktu. Okazało się, że to nie asfalt, tylko coś, co uwielbia przyklejać się do opon. Dowiedziałem się o tym 5 sekund przed tym, jak zobaczyłem podbrzusze mojego motocykla. Czyli glebę na koncie mamy wszyscy.
Łukasz z Wojtkiem tymczasem dojechali na granicę Gruzji i Armenii. Mówili, że droga płocha, padał grad a temperatura spadła do 7 stopni. I że celnicy gruzińscy potraktowali ich niezbyt przyjemnie każąc stać w kałuży po kostki.
Do granicy dojeżdżamy po zmierzchu, w ostatniej wiosce przed nią na drodze leży śnieg. Czyli pewnie grad. Stoimy w kałużach po gruzińskiej stronie, celnik próbuje błysnąć pytając, jak tam w Pradze. Potem tylko dwa kilometry i granica ormiańska. Najpierw pogranicznik sprawdza papiery motocykli, potem kupujemy wizy (po 10 USD) częstowani przez miłego pana w mundurze wypiekiem jego żony. Później tylko ubezpieczenie, które trzeba obowiązkowo wykupić (za dwa zapłaciliśmy 35 gruzińskich lari) i tuż przed północą wjeżdżamy do Armenii.
Po godzinie dojeżdżamy do hotelu. Wahe, recepcjonista, opowiada o Armenii, o wyssanej z mlekiem matki nienawiści do Turków, trochę o historii. Parówa przez pół nocy suszy buty za pomocą hotelowej suszarki do włosów.

Kefir Petikjana
Po drodze do Erywania próbujemy zatankować i zapłacić kartą. Nic z tego. Tylko gotówka. Poza tym nie zawsze jest benzyna. Terminal znajdujemy dopiero na przedmieściach stolicy – na stacji, której akurat nie pilnują uganiające się za potencjalnymi klientami psy. Zagadujemy napotkanego na niej człowieka o hotel. Po chwili jedziemy za taksówką, która doprowadza nas do gostinicy. Wrzucamy klamoty do apartamentu: trzy pokoje, dwie łazienki, klima, tv, tylko wi-fi brak. Miód. Za 55 USD. Do centrum mamy 5 km – ich przejechanie taksówką kosztuje nas 1000 AMD, czyli 8,6 zł. W centrum inny świat: sklepy z modnymi ciuchami, ekskluzywne hotele, drogie samochody. Ale najbardziej uderza nas uroda tutejszych kobiet.
Z Erywania kierujemy się na północny-wschód, nad jezioro Sevan, które Ormianom służy za morze. Miasto o tej samej nazwie może śmiało startować w konkursie na zestaw najohydniejszych dziur w jezdni. Zjeżdżamy nad brzeg, nad którym sterczą poustawiane niedbale domki letniskowe, jakby złożone z tektury. Obraz raczej przygnębiający.
Korzystając z rady erywańskiego taksówkarza rezygnujemy z trasy przez Vanadzor, a z Dilijonu uderzamy w stronę Azerbejdżanu, by wśród bajkowych zielonych krajobrazów wić się serpentynami na północ, wzdłuż granicy między zwaśnionymi krajami. Jedna z najpiękniejszych tras wyprawy. Kilkanaście kilometrów przed granicą Armenii z Gruzją zatrzymujemy się przed skrzyżowaniem, zastanawiając się, w którą stronę jechać. Po chwili z pobliskiego domu machając podbiega do nas Petikjan Niaz, za nim pojawia się jego córka z wnuczkiem zainteresowanym motocyklem, a jeszcze bardziej przestraszonym czwórką dziwnych postaci w kaskach. Ormianin chce nas ugościć. Po chwili siedzimy w ogródku, jemy maconi, czyli swojski kefir, pijemy kawę, słuchamy opowieści o białej wołdze i o owocach, jakimi poczęstowano by nas, gdybyśmy przyjechali za miesiąc.
Granicę przekraczamy w pół godziny. Okazuje się, że szef gruzińskich celników to motocyklista. Daje nam namiary na ludzi z klubu motocyklowego w Tbilisi. Umawiamy się w centrum. Po 30 minutach jedziemy za bmw, w którym siedzieli Szota, Memet i dziewczyna – zdaje się Szoty, ale kto wie. Jedziemy do eleganckiego hoteliku, który okazał się burdeliszczem. W ogóle nam to nie przeszkadzało, a nawet było interesującym socjologicznie doświadczeniem. Za 110 GEL za noc dla czterech wędrowców, 5 km od centrum. Czyli tanio. Hustlera w tv, wbrew pozorom, brak.

Na szlaku wojowników
Gruzińska Droga Wojenna – podobno jedyny trakt, którym można było przeprowadzić wojska na południową stronę Kaukazu. Pewien Gruzin twierdzi, że można tę trasę (ponad 150 km z Tbilisi do Kazbegi) przejechać w niecałe 1,5 godziny (podobno wykręcił taki czas na CBR 600). Nam zajęło to znacznie dłużej. Między innymi przez kurę, która w połowie drogi poczuła coś do Łukasza i wyskoczyła na drogę go przywitać. W następnej sekundzie miała okazję przyjrzeć się z bliska silnikowi fazera.
Droga staje się coraz bardziej kręta, wiedzie wyżej i wyżej. Wokół rozpościerają się zielone płaszczyzny traw porastające niższe partie gór. Wyżej pożółkłe, zeszłoroczne trawy, coraz częściej przykryte płatami śniegu. W pewnym momencie asfaltowa droga przeobraża się w kamienisty trakt pnący się pomiędzy coraz bardziej zaostrzonymi wierzchołkami. Na jednym z postojów odkrywamy defekty: cieknący płyn hamulcowy w Wojtkowej hondzie i olej spływający z uszczelniacza lagi w moim suzuki. Jesteśmy przed Kobi, 20 km od Kazbegi, miasta u podnóży góry Kazbek – pięciotysięcznika znanego m.in. z sadystycznych wyczynów Zeusa, który przykuł do niego Prometeusza. Wojtek dzwoni do Szoty (ten załatwia wieczorną wizytę u mechanika w Tbilisi) i postanawia zawrócić. Wraca z nim Łukasz.
My jedziemy dalej. Kiepska droga wije się pod kołami przez 12 km. Potem znów wtaczamy się na wyżłobiony gąsienicami asfalt. Mijamy dwie wsie i wjeżdżamy do Kazbegi: kilka kilometrów od granicy z Rosją i od Czeczenii. Po zachodniej stronie miasta dostrzegamy jedną z wizytówek Gruzji – Tsmindę Samebę. Pytamy pierwszego napotkanego człowieka, jak dostać się do tego górującego nad miastem kościółka. Od razu oferuje swoje usługi, przyznając 10 GEL zniżki: czyli chce 50 za wwiezienie nas na górę, czekanie i zwiezienie. Ładą niwą. Stanęło na 40. Pan zapewnia, że nie da rady wjechać motocyklem, i że dzień wcześniej pewien niemicki motocyklista próbował: wyglebił, otarł nogę i trzeba go było zwozić. Takie tam opowieści. Ale im wyżej wjeżdżamy, tym bardziej jesteśmy przekonani, że nie dalibyśmy rady. Tym bardziej że zaczyna padać. Ale łada daje. Pan mówi, że na pionową ścianę wjedzie, tylko trzeba taką dźwignię przełączyć. I że 10 tys. USD nowa kosztuje.
Kościółek wygląda tak jak na zdjęciach: wśród zieleni, na tle skalnych szczytów przykrytych tu i ówdzie śnieżnym prześcieradłem. Sprzed świątyni rozpościera się widok na Kazbegi z szeregiem ogromnych gór w tle. Jednak najwyższa w okolicy, Kazbek, jest po drugiej stronie, na wschodzie. Niestety, widać jej niewiele, wierzchołek tonie w chmurach. Na pocieszenie dostajemy tęczę, która spina krańce Kazbegi. Przez chwilę widać nawet dwie.

Na wynos
Powrót do Tbilisi zajmuje sporo czasu. Utrudniają go:
a) psy zajadle atakujące motocykle (często poruszają się w grupach),
B) gruziński deszcz górski odznaczający się sporą intensywnością i zamieniający drogi w rzeczki,
c) serdeczność osobników napotkanych w sklepie, w którym zatrzymaliśmy się, by przeczekać nawałnicę – pytanie: „od kuda wy?” padło minimum 7 razy, prób przekonania nas, że w zaistniałych okolicznościach wypicie piwa jest wręcz wskazane, było jeszcze więcej, skończyło się na tym, że wzięliśmy od nich dwulitrową butelkę piwa, dwa plastikowe kubki (chleba z wędliną nie przyjęliśmy) i salwowaliśmy się – po wielokrotnych pocałunkach i uściskach na pożegnanie – ucieczką.
Sergiej, mechanik, stwierdził, że nie powinniśmy się martwić banalnym wyciekiem płynu hamulcowego. Więc ruszamy na nocny podbój Tbilisi uciekając przed kierowcami, którym wyraźnie podoba się zabawa: kto przejedzie najbliżej przechodnia i najbardziej go wystraszy. A kobiety w Tbilisi piękne. Prawie wszystkie w szpilkach.
Rano żegnamy się z gruzińską stolicą i wyruszamy na zachód, w stronę Morza Czarnego. Na wysokości Gori, miasta, które wydało na świat Stalina, kończy się autostrada, a zaczyna węższa, dość szybka i kręta droga. Zatrzymujemy się w Kutaisi, które wita nas kocimi łbami i taksówkarzem-kanciarzem (za podwiezienie nas – tzn. jechanie przed motocyklami do gostinicy (7 km) – skasował trzy razy tyle, ile płaciliśmy za osobę za nocleg w Kedzie – 15 GEL).
Dość przygnębiające wrażenie, jakie Kutaisi zrobiło na nas poprzedniego dnia, potęgowane jest nazajutrz próbą oszukania nas na stacji benzynowej, niechętnymi do pomocy albo zupełnie niezorientowanymi w topografii miasta mieszkańcami i kolejną glebą zawinioną przez nierówności ulic. Kutaisi okazuje się wyjątkiem potwierdzającym regułę, że Gruzini są mili, przyjaźnie nastawieni, pomocni i gościnni.

Ech, Batumi
Rezygnujemy z zapuszczania się w tereny położone między Abchazją a Południową Osetią – droga składa się z dziur i kamieni wielkości piłki ręcznej a motocykle już wcześniej dostały nieźle w kość; małemu fazerowi trzeba było zafundować prostowanie kierownicy i czachy (a mimo to jego właściciel zyskał przydomek Łowca Sów ze względu na kierunek, w jakim świeci reflektor), przewody hamulcowe VFR-ki płakały, a laga bandita wymiotowała olejem.
Przy wiejskim sklepiku spotykamy Ormianina, który stacjonował w Polsce w 1978 r. Po chwili dołączają miejscowi, dzięki którym, sącząc przygotowaną w sklepie kawę, dowiadujemy się m.in., że alfabet gruziński ma niewiele wspólnego z ormiańskim, poza tym pierwszy ma 33 znaki, drugi – 38. Dla nas są identycznie niezrozumiałe.
Po kilku godzinach moczymy tyłki w Morzy Czarnym. Załatwiamy rabat w pozbawionym parkingu hotelu Merkury. Dogadujemy się jednak z mieszkającym niedaleko księgarzem, który zgodził się przygarnąć motocykle na czas naszego zakwaterowania w mieście. Czyli, jak się miało okazać, na trzy dni, w czasie których m.in. załatwialiśmy formalności związane z promem do Iliczewska na Ukrainie (250 USD za motocykl plus 175 USD za osobę), poznajemy specjały adżarskiej kuchni (np. panierowane cielęce móżdżki), spotykamy Polaków na GS-ach i V-Stormie, oddajemy się w masujące ręce 60-letniej byłej reprezentantki Związku Radzieckiego w lekkoatletyce, używamy uroków nocnego życia Batumi...

Ukraiński prom...
W południe przekraczamy bramę portu w Batumi. I nic się nie dzieje. Nikt niczego od nas nie chce, prom stoi, wjeżdżają na pokład ciężarówki i pociągi, a my – stoimy jak ciołki obok bramy. Mamy czekać. Po prawie trzech godzinach każą nam podjechać do promu i zainstalować się na dolnym pokładzie. Ktoś sprawdza dokumenty, potem plany załogi wobec nas się zmieniają i mamy wjechać na górę. Po odstaniu w kolejce do recepcji dostajemy klucz do syczącej bez przerwy kajuty, która ponadto – jak się miało niebawem okazać – potrafi wydawać znacznie głośniejsze i bardziej irytujące dźwięki. Po kilku kursach do motocykli nasze bagaże są w kajucie. Potem odprawa gruzińska i niemiłe zaskoczenie – pan celnik zdecydował nie oddawać nam paszportów. Recepcjonista ma nam je oddać w Iliczewsku.
Żarcie na promie to tragedia. Na śniadanie pół parówki, sucha jak wiór jajecznica z półtora jajka, owsianka, pół literatki kefiru i stary chleb, na obiad zupa kartoflowo-grochowa, kawałeczek zpodeszwionej wątróbki z makaronem, sałatka z koperkiem dziwnie przypominająca wczorajszą z kolacji i banan, na kolację kasza gryczana z roladą, co do której początkowo nie mieliśmy pewności, czy jest z mięsa. Stary chleb podają tu do każdego posiłku. Fe.
Na promie nie ma wiele do roboty. Kierowcy ciężarówek – zdecydowana większość pasażerów – chleją wódę, oglądają sensacyjny serial rosyjski (chyba puszczany w kółko na wideo) i zalegają przed recepcją. Poza barem niewiele jest miejsc do zwiedzania: można iść zobaczyć, jak trzymają się przytwierdzone przez załogę do podłoża motocykle albo wejść na górny pokład i pooglądać morze.Od wypłynięcia z portu w Batumi nie mamy zasięgu w telefonach. Pojawia się na kilkadziesiąt minut, gdy przepływaliśmy obok Krymu, około pierwszej w nocy. Później znika.

...i celnicy
Do portu mieliśmy dobić po 36 godzinach rejsu, czyli nad ranem. Okazało się, że mamy około 12 godzin opóźnienia. Do Iliczewska dopływamy o siódmej wieczorem. Nie możemy jednak tak po prostu zmyć się z pokładu. Po oddaniu kluczy do kajuty przez ponad dwie godziny czekamy na paszporty. Kiedy przychodzi nasza kolej, panowie pogranicznicy są życzliwi, dopytują, jak nam się podobało, gdzie byliśmy, kto wygra EURO 2012 itd., po czym oddają nam dokumenty. Inni mają z ich odzyskaniem większy problem. Tirowiec, który pływa promami już 12 lat, mówi, że tam wszyscy biorą. Dlatego kierowcy przygotowują po 50 dolarów każdy: 10 dla ekologów, 10 dla pograniczników, 10 dla pań „na skladzie” (nie wiem, co to znaczy, ale „na sklad” też trafiliśmy), itd. Nam radził jednak nie płacić. Zresztą nie mieliśmy ochoty.
Zdążyło się już zupełnie ściemnić, a my wciąż stoimy przy motocyklach na górnym pokładzie, wśród ciężarówek. Najpierw wyjechały dwa składy pociągów z dołu, potem obniżono metalowy łącznik między górnym i dolnym pokładem, i wreszcie mogliśmy zjechać na ląd. Ujechaliśmy jakieś 20 metrów, po czym pogranicznik nakazał czekać. Więc czekamy. Po jakimś czasie przychodzi pan w czarnym mundurze, sprawdza paszporty, paszporty motocykli, czyli dowody rejestracyjne i numery ram, pyta, czy przewozimy papierosy, alkohol i takie tam, zagląda na wyrywki do bagaży. Zabiera dokumenty, wsiada do auta i znika. Po jakimś czasie wraca, oddaje dokumenty, ale nie mówi, co dalej. Nie odpowiada też, gdy pytamy. Na naszych oczach rozgrywa się dziwny spektakl: pojawia się coraz więcej aktorów, oprócz innych osobników w czarnych mundurach goście po cywilnemu, w jasnych mundurach, z teczkami i bez, pani z psem. Gdybyśmy nawet chcieli komuś zapłacić, nie wiedzielibyśmy komu. Ale nie chcemy. I czekamy. A oni rozmawiają w grupkach, patrzą na nas, odwracają się plecami, przegrupowują. Nagle pojawia się nowy pan, z trzema gwiazdkami na naramienniku z czarna teczką. Twierdzi, że musi sprawdzić numery motocykli, skontrolować bagaże itd. Najpierw jednak mamy jechać za mercedesem, jakieś 300 metrów. Po jakieś kwity. Na piętrze jedna pani robi odbitki naszych dokumentów, druga wydaje zaświadczenie w pięciu czy sześciu egzemplarzach spiętych spinaczem. Udaje nam się zdobyć pierwszą pieczątkę. Potem przemieszczamy się na terenie portu z budynku do budynku próbując skompletować pozostałe: od ekologów, ze „skladu” (panie, które w nim urzędują poszły jednak odprawiać auta, więc czekamy na nie dobre trzy kwadranse), od pana z gwiazdkami, który tajemniczym szyfrem zapisuje w grubym zeszycie obok naszych nazwisk deklarowane kwoty dewiz, liczbę butelek alkoholu czy paczek papierosów. W każdym punkcie zbieramy pieczątki i oddajemy jedną z pięciu czy sześciu kartek. Kolejnym zadaniem jest zdobycie pieczątki od pograniczników, których gdzieś wcięło. Panie „na skladzie” mówią, żebyśmy poszli obok, na pierwsze piętro. Pod wskazanym adresem udaje nam się obudzić umundurowaną panią, która każe nam czekać. Więc idziemy szukać gdzie indziej. W okolicy budek, pod które podjeżdżają ciężarówki, dostrzegamy pograniczników, jednak zanim udaje nam się do nich dotrzeć, pani, która wcześniej chodziła z pieskiem, wydaje z siebie pod naszym adresem piekielny krzyk: „Żdaaaaat’!”
Z kompletem pieczątek, żegnani przez niezadowolonych pracowników przejścia granicznego w porcie w Iliczewsku gestami rozpropagowanymi w 1980 roku w Moskwie przez polskiego tyczkarza, kierujemy się w stronę szlabanów. Miły pan w czapce kojarzącej się z filmami o żandarmie, w białych skórzanych butach kieruje nas do biura, w którym mamy dokonać ostatecznych formalności, to znaczy pozbyć się przedostatniej kartki zdobywając w zamian dwie nowe: nasze przepustki na Ukrainę. I tu pojawia się problem, bo pani w pierwszym budynku odcisnęła na kartkach Wojtka pieczątkę z datą 14 VI (bo rzeczywiście, chyba załatwiał to jeszcze przed północą), tymczasem na kartkach reszty widnieje 15 VI. I tylko taką datę jest w stanie zaakceptować. Dlatego Wojtek wraca do punktu nr 1. Szlaban podnosi się przed nami o wpół do czwartej rano. Poinstruowani przez pana w żandarmiej czapce ruszamy na północ, w poszukiwaniu autostrady do Kijowa. Okazuje się nią droga poprzecinana licznymi przejściami dla pieszych, z wieloma miejscami do zawracania itd. Niestety, ze zwiedzania kraju, podobnie jak z planowanej wizytacji Mołdawii, musimy zrezygnować, bo czas nas gna a Wojtek ma być w piątek w pracy. Jedziemy bez snu, w Humaniu skręcamy na zachód, i dalej, przez Winnicę, Chmielnicki, Tarnopol. Po drodze Łukaszowi i mnie udało się kilka razy zasnąć w siodle. Pojawiały się nawet zalążki snów. Postanowiliśmy zdrzemnąć się nad urokliwym jeziorkiem. Parówa z Wojtkiem pojechali dalej. Wszyscy spotykamy się w motelu 20 km przed Lwowem. Jemy po misce pierogów ruskich, których nie należy tak tam nazywać, oraz pielmieni i idziemy spać. Rano rozdzieliliśmy się i tam kończy się wspólna podróż. Parówa z Wojtkiem jadą od razu do Polski, Łukasz i ja zahaczamy jeszcze o Lwów: dajemy się nabrać naciągaczowi na bajkę o Polaku, któremu umarli rodzice (Ukrainiec i Polka) i o jego zmaganiach z drogą żywnością i smutku wynikającym z niemożności odwiedzenia ojczyzny nad Wisłą ze względu na horrendalne ceny paszportu, kupujemy trochę suwenirów za polskie pieniądze i przypominamy zawieszeniom motocykli do czego służą (choć na lwowskich kocich łbach zawiasy próbowały się buntować).
Na granicy z Polską omijamy handlarzy paliwem (czyli prawie wszystkich), dzięki czemu jej przekroczenie nie zajmuje nam więcej niż dwie godziny.

Do domów wracamy po przejechaniu 6,5 tys. kilometrów (nie licząc tysiąca morzem).


Przydatne informacje - część mogła się zdezaktualizować, np. kursy - jechaliśmy rok temu.


Czas
Przekraczając granicę węgiersko-rumuńską trzeba przestawić zegarki o godzinę do przodu. Podobnie na granicy turecko-gruzińskiej. Kolejną godzinę „tracimy” przy wjeździe do Armenii. Różnica czasy między Warszawą a Erywaniem wynosi 3 godziny.

Na granicy
Polacy do Gruzji wjeżdżają na podstawie paszportu (musi być ważny co najmniej przez 6 miesięcy od planowanego powrotu). Wjeżdżając do Armenii musimy natomiast kupić wizę za 10 USD (20 USD kosztuje obowiązkowa wiza turecka) oraz ubezpieczenie komunikacyjne (ok. 30 zł). Największe problemy sprawiali pogranicznicy ukraińscy, którym najwyraźniej nie w smak było, że nie chcemy im dać w łapę. Planując powrót promem na Ukrainę dobrze jest uzbroić się w cierpliwość.

Beczka prochu
Nie zapominajmy, że Zakaukazie to teren o bardzo skomplikowanej historii, pełen niezabliźnionych ran. Ich przejawem są m.in. zamknięte granice między Turcją i Armenią oraz Armenią i Azerbejdżanem (wjazd do Armenii możliwy jest zatem tylko od północy – Gruzja – lub południa – Iran). Warto też przed wyjazdem poczytać o licznych konfliktach trapiących zamieszkałe tam społeczeństwa, co pozwoli nam uniknąć nieprzyjemności, na jakie narazilibyśmy się np. ubierając się w pamiątkową koszulkę z Turcji w Armenii.

Ludzie
Zarówno w Armenii jak i w Gruzji spotkaliśmy się z niezwykłą w naszej części Europy życzliwością spotkanych ludzi. Dla nich europejscy turyści są oknem na świat: nie pojawiają się zbyt często, a każde z nimi spotkanie jest okazją do małej uroczystości – gospodarze robią wszystko, by ugościć ich jak najlepiej. Gruzińską tradycją są np. śpiewy (na głosy) podczas biesiadowania, czy wznoszenie długich, rozbudowanych toastów (w dobrym tonie jest odpowiedzieć na nie w podobny sposó B).

Język
Zarówno gruziński, jak i ormiański są dla przeciętnego europejczyka zupełnie niezrozumiałe. Dotyczy to także języka pisanego (niełacińskie alfabety), co może nastręczać kłopoty. Bez większych problemów można natomiast porozumieć się po rosyjsku (oba państwa były radzieckimi republikami). Młodzi ludzie w miastach często znają też angielski.

Paliwo
Niektóre stacje benzynowe w mniejszych miejscowościach wyglądają na opuszczone, zdarza się, że jest na nich tylko jeden dystrybutor a obsługa – jeśli akurat jest na miejscu – nie potrafi wytłumaczyć, jaki rodzaj paliwa sprzedaje. Najlepszym rozwiązaniem jest tankowanie w większych miastach, gdzie do wyboru jest kilka rodzajów benzyny. Na szczęście odległości między miastami nie są zbyt duże, więc nie trzeba zaopatrywać się w kanistry.

Drogi
W Gruzji i Armenii większość głównych dróg pokryta jest asfaltem. Jednak bardzo często zdarzają się w nim wyrwy, uskoki, lub odcinki szutru i dziur. Niestety, żadne z tych atrakcji nie są sygnalizowane znakami, dlatego jazda wymaga wzmożonej uwagi. Dotyczy to szczególnie jazdy po zmierzchu, którą odradzamy.

Zwierzęta
Trzeba pamiętać o pasterskim charakterze wielu terenów obu państw, a co się z tym wiąże możliwości bliskiego spotkania ze stadem baranów, owiec, krów i innych zwierząt wylegujących się na drodze. Niebezpieczne są też duże pasterskie psy, które najwyraźniej nie znają motocykli i traktują je jak wrogów – często skupione w watahy atakują motocyklistów. Nasza metoda – zwalnianie przed nadbiegającymi zwierzakami i odwinięcie, gdy już prawie chwytały nogawek – sprawdziła się, jednak strach pomyśleć, gdyby w takim przypadku przydarzyła się gleba.

Pieniądze/karty/bankomaty
Gruzińska waluta to lari : 1 GEL to około 1,93 zł. W Armenii walutą jest dram: 100 AMD to około 86 gr.
W większych miastach można znaleźć bankomaty akceptujące karty Mastercard, Visa, Maestro (z niektórych w Gruzji można wypłacić amerykańskie dolary). Kartami można też płacić na większych stacjach benzynowych i w dużych sklepach. Wybierając się jednak na prowincję należy zaopatrzyć się w gotówkę.
Aktualne kursy GEL i AMD można sprawdzić na stronie Narodowego Banku Polskiego (www.nbp.pl) w tabeli B kursów średnich.

Ceny
Życie jest tańsze niż w Polsce, choć jeśli ktoś lubi, może napić się piwa za kilkanaście złotych – np. w centrum Tbilisi. Ceny za nocleg są bardzo zróżnicowane. Można znaleźć kwaterę za niespełna 10 zł od osoby, często zresztą napotkani ludzie proponują gościnę za darmo. Można też rezydować w drogich hotelach globalnych sieci (Erywań, Tbilisi), w których ceny nie różnią się zbytnio od nadwiślańskich. W hotelach warto się targować, nierzadko ostateczna cena okazuje się o połowę, a nawet 2/3 niższa od wyjściowej.
Wszelkie używki są znacznie tańsze niż w Polsce – np. papierosy znanego koncernu kosztują nieco ponad 3 zł, dużo tańsze są lokalne tytoniowe wynalazki. W sklepikach w małych miasteczkach i wsiach można kupić wódkę (około 60 proc. alk. – 10 zł za 0,5 l) i wino domowej roboty (ok.10 zł za 1,5 l). Jedzenie w restauracjach jest o około 1/3 tańsze niż w Polsce.


Dla masochistów, którzy wytrwali, wrzucam linki do kilku filmików.
Ten pokazuje, jak się przygotowywaliśmy do wypadu:



Ten jest z wyprawy w wersji z oryginalnym językiem, jakiego używaliśmy (raczej nie dla dzieci):


A w tym wyciąłem oryginalną ścieżkę dźwiękową, czyli nie trzeba w słuchawkach:
  • Upvote 3
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

łaczne koszta podsumowanie wyprawy

ew. rozbicie poszczegolnych krajów..

mandaty wszelakie kwestie kasowe

bardzo poproszę :mario:

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

przeczytałem, obejżałem. zbieram szczękę z podłogi. Szok. To musiało wymagać niezłej wytrwałości. Niesamowita przygoda!! i że te biedne motorki dały radę...

Ile w końcu zajeło wam promowanie - od wejścia na pokłąd do zejścia na Ukrainie?

Można wiedzieć ile (mniej więcej) wyniósł koszt takiego wyjazdu na osobę? (mniejwięcej)

Będzie co wspominać....

niesamowite...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wyszło około 4 tys zł, może trochę więcej. Waha około 2 tys. zł, 425 USD za prom. Żarcie - taniej niż w Polsce (Turcja, Gruzja, Armenia, Rumunia, Bułgaria), spanie - też. Niekiedy za grosze (8 zł na łeb za pokój z oddzielnym wejściem, z kibelkiem i prysznicem na gruzińskiej prowincji), niekiedy nieco drożej - hotel w Tbilisi czy Erywaniu (ale da się targować, nam się udało pokój za 20 EUR na dwie osoby wyczaić).

Mandaty w Turcji - wychodziło po 500 zł na każdego (łapią wszystkich w grupie), ale nie zapłaciliśmy - są kredytowe, nie było problemów na granicy.

dzwoniłem do kumpli, z którymi byliśmy, ale nie pamiętają dokładnych wydatków. Pozbieram się jutro i spróbuję Wam odpisać dokładniej.

Edytowane przez tristo
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przeczytałem i obejrzałem całe :) Jak mi się taka wyprawa marzy...

 

Jedziemy do eleganckiego hoteliku, który okazał się burdeliszczem.

 

Burdeliszcz to po prostu burdel ;p ? 110 GEL to cena za całą czwórkę tylko za nocleg ;p ? Ile wychodzi to na Polskie :P?

Edytowane przez Pain
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przeczytałem i obejrzałem całe :) Jak mi się taka wyprawa marzy... Burdeliszcz to po prostu burdel ;p ? 110 GEL to cena za całą czwórkę tylko za nocleg ;p ? Ile wychodzi to na Polskie :P?

tak, to był burdel. ale można go było używać do spania ;-), to cena za wszystkich i tylko za spanie (choć panie sprzątaczki/recepcjonistki tak się ucieszyły, że mają klientów innego sortu - nie na godzinkę czy dwie - że proponowały kawkę. dziś wychodzi to drożej (2,1154x110=232,7 zł/4=58,2 zł na osobę), wtedy lari było po około 1,8-1,9 zł (czyli jakieś dwie stówy=po 50 zł na głowę). Ale to było w stolicy, blisko centrum. Tam są bardzo duże różnice w cenach między drogimi dzielnicami a prowincją.

Edytowane przez tristo
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Polak potrafi - na japońskiej maszynie terenowej :oki: Trzeba mieć ułańską fantazję... :applause:

GSy są przereklamowane

Edytowane przez Wiking
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ile w końcu zajeło wam promowanie - od wejścia na pokłąd do zejścia na Ukrainie?

Można wiedzieć ile (mniej więcej) wyniósł koszt takiego wyjazdu na osobę? (mniejwięcej)

Promowaliśmy 49h - do zejścia na ląd, ale to zejście nie oznaczało, że mogliśmy dymać. Zeszliśmy koło 22, ale wszystkie procedury trwały kilka godzin. z granicy wyjechaliśmy nad ranem.

Jak pisałem wyżej - myślę, że jakoś do 5 tys. zł mogło dobić. Koszty, których nie ominiesz, to paliwo i prom - musisz sobie policzyć (6 tys. km w naszym przypadku wyszło, czy 6,5, benzyna raz tańsza (Ukraina, Armenia, Gruzja), raz droższa (Turcja), średnio trochę mniej wyszło, niż w Polsce. Prom - 250 USD za motocykl +175 USD od łebka (można taniej w większej kajucie - chyba o 25 USD taniej wychodzi, ale nie polecam, chyba że dajesz ostro w gaz ;-) ). Co do noclegów: udawało nam się, nawet, gdy korzystaliśmy z hoteli, nie przekraczać 50 zł na osobę. Oczywiście wyjściowe ceny były często wyższe, ale tam trzeba się targować, szczególnie, gdy nie mają obłożenia (niekiedy schodzili z ceny o ponad połowę). Bywały miejsca, że było taniej (np. pierwszy nocleg w Gruzji po 5 lari - dzisiaj 10 zł - za osobę z motocyklem zaparkowanym pod dachem), bywały darmowe noclegi - namiotek rozbity w Rumunii pod Transfogarską za free - zresztą Rumunia to jedno wielkie darmowe pole namiotowe. Kolejnym kosztem są wizy. Najlepiej kupować na granicy - turecka 20 USD, ormiańska - 10 usd. Ubezpieczenie obowiązkowe w Armenii (kupowane na granicy) po 30-35 zł od motocykla (w przeliczeniu, rzecz jasna, można płacić w gruzińskiej walucie, w dolarach, euro).

Jedzenie - tańsze, niż u nas, o ile omijasz bogate dzielnice w stolicach. Najtaniej na prowincji, u ludzi, którzy często w domach prowadzą coś na kształt restauracji, tyle że nie reklamują tego nawet za pomocą szyldu - trzeba pytać miejscowych, gdzie można dobrze zjeść. I oni nam odpowiadali: w tym domu nieźle gotują. I już. Za kolację na czterech, z piwkiem, wódeczką, kawką itp. plus żarcia opór, miłe i długie toasty gospodarzy + ich śpiewy na głosy chcieli 30 GEL, czyli dzisiaj jakieś 60 zł. I oczywiście proponowali gościnę, czyli kimę.

Kolega pytał jeszcze o mandaty. O tureckich pisałem w poście wyżej. Natomiast na Ukrainie sprawa wygląda tak, że trzeba zapłacić panom milicjantom wynegocjowaną sumę. Zwykle równowartość 10 USD = 10 litrów paliwa (tak odpowiedział mi jeden milicjant). Służył też radą, jak ustosunkowywać się do ograniczeń prędkości: w zabudowanym nie należy przekraczać 80 - oficjalnie 50 albo 60 km/h, nie pamiętam - a w niezabudowanym - od 90 do 110. I nie powinni łapać. Choć to teoria, bo jak wiadomo na Ukrainie zapłacić trzeba. Byle raz.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Naprawdę niezły wyjazd. Gratuluję i podziwiam. Mnie przerażały ukraińskie drogi, wymęczyła mnie droga w okolicach zapory Vidraru (zjazd z transfogarskiej) i trasa w Bułgarii do granicy z Turcją (chyba w okolicach Malko Trnovo). Tam był asfalt ale tak dziurawy że jazda z prędkościami 50-60km/h wymagała ogromnego skupienia i uwagi. A zawieszenie mojej Kawy cierpiało okrutnie. Ale to co pokazaliście na filmach to mistrzostwo. Nie wiem czy bym się sam odważył. Was było 4 więc w kupie raźniej...

Swoją drogą - fajnie zmontowane filmiki i rewelacyjny, klimatyczny podkład muzyczny.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

genialna sprawa, gratulację za odwagę na taką wyprawę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mnie przerażały ukraińskie drogi, wymęczyła mnie droga w okolicach zapory Vidraru (zjazd z transfogarskiej) i trasa w Bułgarii do granicy z Turcją (chyba w okolicach Malko Trnovo). Tam był asfalt ale tak dziurawy że jazda z prędkościami 50-60km/h wymagała ogromnego skupienia i uwagi.

Obczajam, jechałem tamtą drogą. Nie wiem jak teraz, ale w 2008 też była dziurawa. wtedy jechałem solo, do Stambułu, jeno plecak z dzisiejszej żony dociążał tył. Moje zawiasy też w dupę dostały - do tego stopnia, że tablicę wygięło do środka (ale to moja wina, bo za miękko zestrojona zawiecha). Dzięki za miłe słowa. Nie taki straszny ten diaboł. Jak już wsiądziesz - jedziesz. I nie myślisz, co się złego wydarzy. Myślisz, co się stanie zajebistego. A na takie i owakie przygody/przypadki/problemy po prostu reagujesz. Tak jak na to, że w windzie, która przyjeżdża na twoje piętro, ktoś zrobił kupę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Podziwam Was za taka wyprawe a najbardziej tego, że zapuściliście sie w takie tereny :P

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

to była wyprawa komercyjna czy prywatna? albo w jakim stopniu ...

bo to też ważne, ew, co mieliście jeszcze sponsorowane prócz ciuchów?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

to była wyprawa komercyjna czy prywatna? albo w jakim stopniu ...

bo to też ważne, ew, co mieliście jeszcze sponsorowane prócz ciuchów?

Prywatna w tym znaczeniu, że sami płaciliśmy za paliwo, noclegi, promy, żarcie - no za wszystko.

Sponsorowana w tym, że przed wypadem uderzyliśmy do kilku potencjalnych sponsorów i trochę nam pomogli. W zamian okleiliśmy motki ich nalepkami. I umówiliśmy się, że opiszemy wyprawę tu i ówdzie. No i na stronie naszej na fejsie daliśmy o tym info i ich linki.

Oprócz ciuchów od Modeki dostaliśmy bieliznę od Brubecka, psiwory i plecaczki od Pająka, Szkoła Jazdy Subaru zrobiła nam szkolenie za friko przed wyjazdem, Suzuki w Stargardzie Szczecińskim przejrzało mi sprzęta przed kupnem a Lema3D zrobiła nam za free breloczki z logo naszego stowarzyszenia i smyczki do telefonów.

Swoją drogą to niezły pomysł na podreperowanie kieszeni/zaoszczędzenie - idziesz do firmy, mówisz, że jedziesz, wcześniej wymyślasz, co firma może z tego mieć. Najwyżej odprawią z kwitkiem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja zrobiłem podobnie 2 lata temu - napisałem do Modeki o moim wyjeździe i też w zamian za relację na ścigaczu dostałem 2 komplety przyzwoitych ubrań (ja + żona). Trzeba próbować - najwyżej nie odpowiedzą, ale nic się nie traci.

Kurcze, żeby tak mieć 3 tygodnie urlopu to by się człowiek gdzieś dalej znowu wybrał....

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Share

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Korzystając ze strony akceptujesz regulamin oraz politykę prywatności.Regulamin Polityka prywatnościUmieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.