Skocz do zawartości

Teraz Czesi, Czyli Jak Niebieski Z Mamoniem Jicin Zdobywali - Wykopaliska


Gość inż MamoÅ„
 Share

Rekomendowane odpowiedzi

Witam

Oglądając zdjęcia Calanthe'a przypomniał mi się mój pierwszy dłuższy wyjazd. Tak mną wstrząsnął, że aż napisałem opowiadaniorelację :)

Relacja napisana w pierwszej połowie maja 2002 roku, pisownia oryginalna

Tytułem wyjaśnienia, Niebieski to moja ówczesna ładniejsza połowa :)

 

Pomysł spędzenia najdłuższego weekendu nowoczesnej Europy w kraju słynącym z knedlików, znakomitego piva i smazynyho syra narodził się już jakiś czas temu. Nie bardzo uśmiechało się nam bowiem podróżowanie wraz z tłumami świątecznych kierowców po naszych dziurawych i wyjątkowo skrupulatnie "suszonych" w tym czasie drogach. A że do granicy niedaleko, więc decyzja mogła zapaść tylko jedna - jedziemy do Czesi...

Ten wyjazd był pod każdym względem debiutancki:

Niebieski praktycznie debiutowała w roli plecaczka.

Razem z Niebieskim debiutowało śliczne, niebieskie ubranko, w którym N się świetnie prezentowała.

Motorek debiutował w wersji Swarzędz z trąbkami by Dyno-Tech...

Moja skromna osoba debiutowała w roli K.O.- wca szanownej wycieczki...

Postanowiliśmy jechać na przysłowiową pałę - właśnie takie podróżowanie jest dla nas kwintesencją turystyki motocyklowej. Wiedzieliśmy, ze jedziemy do Czech, mieliśmy pożyczoną dzień wcześniej mapę... i w zasadzie tylko tyle. Reszta miała być dziełem przypadku - ach te czeskie drogowskazy - i chwilowego widzimisię plecaczka albo K.O. - wca

Znajomi polecali nam Olomouci drogę na Znojmo, natomiast spotkany w Dyno-Techu T.W. zapytany o jakieś ciekawe miejsca w Czesi mówił coś o bardzo krętej drodze w górach - oczywiście nazwę gór i kierunku na nie zapomniałem zanim na dobre wyjechałem z Katowic...

Wreszcie wieko pomna chwila nadejszłą i w czwartek, 2 maja około pierwszej po południu wyruszyliśmy objuczonym motorkiem w kierunku czeskiej granicy. Powolutku oswajałem się ze zwiększonym obciążeniem i zupełnie inną charakterystyką prowadzenia się sprzęcika. Zieloną kartę i korony załatwialiśmy przed sama granicą, co ciekawe kurs korony był korzystniejszy niż w Rybniku. Pod samo przejście doturlaliśmy się powolutku wzdłuż kolejki oczekujących samochodów, co dziwne celnik

poprosił nas o zdjęcie kasków tłumacząc z przepraszającym uśmiechem, że same oczy mu nie wystarczą... Z Chałupek skierowaliśmy się do Ostravy, gdzie w Dumu Motocyklu zainkasowaliśmy należny nam za ostatnie zakupy VAT.

Teraz nie pozostało nam nic innego niż tylko wyruszyć w dalsza drogę. Iii tu zaczęły się schody...a raczej po raz pierwszy dały znać o sobie czeskie drogowskazy - nakręciliśmy parę ładnych kilometrów jeżdżąc wte i wewte i zwiedzając kilka ciekawych miejsc - np. "Zagłębie Rury" - zanim znaleźliśmy właściwy wyjazd z Ostravy.

Jechaliśmy sobie spokojnie drogą krajową w kierunku Hranic chłonęliśmy piękne widoczki, zapach kwitnących kwiatów i rzepaku niestety też. Pomruk silnika, słoneczko, wiaterek, luzik, wiosna, wakacje...W Bilovcu - małej wiosce zatrzymaliśmy się przy szyldzie z nożem i widelcem. W otoczeniu czeskiego folkloru rodem z "Pod jednym dachem" zjedliśmy pyszny smazyny syr z synkom, jeszcze lepszy smazyny hermelin i to wszystko za mniej niż 200 KC...mniamm...polecamy. Niestety ja nie za

bardzo mogłem spłukać powyższe smakołyki pivem - w Czesi obowiązuje kretyńska norma 0.00.

Po pysznym obiadku dalej ruszyliśmy już w piątkę - my, motorek i ... dwa pełne spławiki. Tak sobie pykaliśmy w tych "niesamowitych okolicznościach przyrody... i ten tego... niepowtarzalnej" utrzymując prędkość przelotową rzędu 90 - 100 km/h...

Nagle, kątem oka dostrzegłem drogowskaz: Olomouc w lewo. Hamowanie, dwa w dół i znowu jesteśmy na właściwej drodze - tak nam się przynajmniej wydawało. Tylko, że ta droga siakaś taka dziwnie wąska się zrobiła, jakby bardziej dziurawa... a w pewnym momencie nawierzchnia przerodziła się w prawdziwe kocie łby. Czułem jak na każdej nierówności amorek kapitulujei tył niemiłosiernie dobija - biedny Niebieski, jeszcze godzinę po dojechaniu na miejsce klekotała zębami o szklankę. Skarżyła się potem, że trochę przegiąłem z tym czeskim folklorem...

Motorków po drodze raczej mało, tylko jakieś pojedyncze sztuki.

Następną przerwę na strzał w płucko również wymusiło życie, a raczej zagadkowe oznakowanie. Na szczęście szybko się zorientowałem, że mimo oznaczenia prosto, trzeba było jechać w prawo. Dalej już bez większych przeszkód dojechaliśmy do Olomouca. Tutaj mieliśmy pierwszą i przedostatnią podbramkową sytuację. Rozglądając się na prawo i lewo w poszukiwaniu hotelu w ostatniej chwili dojrzałem dwie wielkie, głębokie dziury w jezdni... piasku przed nimi już nie zauważyłem, a byliśmy w lekkim pochyleniu. Szurnięcie w bok przednim kołem, szybka qpa w majtki, odpuszczenie hampla, podparcie się nogą i jedziemy dalej. Mniej więcej w tej właśnie kolejności... Nawet Niebieski tupnęła zgrabną nóżką pomagając mi tym samym utrzymać objuczonego sprzęta. Po tej pouczającej przygodzie pozostawiliśmy motorka na pierwszym z

brzegu parkingu i poruszając się w trochę mniej tradycyjny dla gatunku Motobikus Sapiens sposób podreptaliśmy dalej na piechotkę grzecznie trzymając się za rączki. Pięć minut później oglądaliśmy pokój w całkiem przyzwoitym hotelu o wiele mówiącej nazwie "GOL" mieszczącym się w trybunie olomouckiego stadionu. Cena 780 KC za dwuosobowy pokój ze śniadaniem była wprawdzie trochę większa niż zakładaliśmy wydawać na noclegi, ale było już późno i nie chciało nam się zasuwać w pełnym

rynsztunku po całym mieście. Szybki prysznic i napieramy na miacho... Tyle, że coś nam nie bardzo szło szukanie starówki widzianej wcześniej z okien motocykla...

Łaziliśmy tak chyba z godzinę rozglądając się za jakimś rynkiem, czy innym "siedzeniem na zewnątrz". A jęzory wisiały nam coraz niżej iniżej... W końcu postanowiliśmy zapytać kogoś o siakieś centrum albo inną starówkę - już nam było wszystko jedno. Akurat zamajaczyła w światłach latarni jakaś parka. Jakież było moje zdziwienie, gdy parka okazała się... trzema laskami w wieku studenckim - to znak, że wizyta u okulisty minęła już wielkimi krokami. Laski szczebiocząc coś po czesku pomachały łapkami w kierunku z którego akurat przyszliśmy mówiąc, że tam powinno być jeszcze coś otwarte... Stwierdziliśmy, że pewnie źle nas zrozumiały i postanowiliśmy wejść do pierwszej z brzegu knajpy, której szyld dojrzeliśmy na końcu stromej, wąskiej uliczki. Po drodze trafiliśmy na otwartą bramę w głębi której widać było stare mury obronne, wielki namiot, drewniane ławy i ludzi sączących pivo. Jeszcze tylko kilka słów instrukcji obsługi do małej karteczki wręczonej nam przez bramkarza i już siedzieliśmy w letko grunge'owym klimacie z kuflami złotego, życiodajnego nektaru w rękach. Za klimatem nie nadążała jednak oprawa muzyczna - zamiast Nirvany leciały jakieś czeskie szlagery z miejscowego radia. Po jakieś godzinie mieliśmy trochę dość i postanowiliśmy przejść się jeszcze kawałek w kierunku wskazywanym nam przez "parkę" z nastawieniem, że jeżeli nic ciekawego nie znajdziemy , to spadamy do hotelu. Jakież było nasze zdziwienie, gdy za skrzyżowaniem na którym poszliśmy w lewo zamiast w prawo ukazała się uliczka otoczona idealnie odrestaurowanymi, małymi kamieniczkami ciągnącymi się aż do uroczego rynku. Opis samej starówki raczej pominę - to trzeba samemu zobaczyć... Dodam tylko, że do hotelu wróciliśmy zdrowo po północy...

Rano pobudka o 8.00, śniadanko i drapanie się po głowie - gdzie by tu dalej pojechać... Droga do Znojma wiodła przez Brno, a przez żadne większe miasto nie mieliśmy ochoty przeciskać się w tym upale. Wybór padł na miasto Rumcajasa, czyli Jicin. Z Olomouca udało się nam jakoś tak dziwnie szybko wyjechać na właściwą drogę i pierwsze 30 km przelecieliśmy wygodną dwupasmówką ze średnią 120 - 140 kmh. Przy okazji tankowania następne drapanko w głowę i następna złota myśl -

jedziemy do Pardubic, zobaczyć słynny hippodrom. Ale po drodze zahaczyliśmy o małe miasteczko Litomysl, zaznaczone na mapie jako warte obejrzenia. I nie zawiedliśmy się - urocza starówka konkurowała swoją urodą z zamkiem, a przede wszystkim z ogrodem o nieskazitelnie równo skoszonej trawce. Tutaj też wjechałem trochę dalej niż na to pozwalały znaki i porobiliśmy sobie trochę zdjęć pt. "Szanowna wycieczka na salonach". W samym Litomyslu mieliśmy jeszcze zabawne zdarzenie - na początku

zaparkowaliśmy bowiem na rynku, a po krótkim zwiedzaniu postanowiliśmy na zamek podjechać wierzchem. Idąc w stronę motorka zobaczyłem dwóch żuli majstrujących coś przy disc-locku. Mimo upału wystartowałem tak, że tylko ślady gumy zostały na bruku. Gdy podbiegłem bliżej zobaczyłem, że rzekome żule, to dwa dziadki-krótkowidze w wieku późnoemerytalnym "obwąc**jące" w nabożnym skupieniu silnik (ach ten mój słaby wzrok).

Bez większego bólu odpuściliśmy sobie zwiedzanie wnętrza zamku i pognaliśmy w stronę Pardubic. W samych Pardubicach trochę trwało zanim znaleźliśmy ów słynny tor (kierunek Kolin), niestety na torze nie było nawet pół konia, nie mówiąc już o całym. Dopiero gdy zbieraliśmy się do odjazdu przeleciały obok nas dwa "sprzęty" z okejami w typowo "przecinakowej" pozycji. W życiu bym nie przypuszczał, że na koniu można jeździć z dupą wyżej niż głowa.

Przez Kolin pobujaliśmy się dalej w stronę Jicina, a przy najmniej tak nam się wydawało... Na popas zatrzymaliśmy się w Numburku - bardzo nam się spodobał rynek z knajpkami na środku. Przy okazji zorientowaliśmy się, że znowu pomyliliśmy drogi, a ponieważ nie chciało się nam wracać, więc postanowiliśmy "na czuja", bocznymi drogami przedostać się do Jicina. Wspaniałe krajobrazy, cienka wstążka krętego, wiejskiego asfaltu, ładne winkielki, kwitnące drzewa, zaorane pola, relaksujące śmiganie i przymusowe studiowanie mapy na każdym rozdrożu - tak upłynęła nam końcówka drogi - sam mniut... Okazało się, że w Jicinie nie ma żadnego hotelu, są tylko pensjonaty - kilka pokoi nad knajpa w odpowiednio wyższej cenie. W końcu zdecydowaliśmy się na bardzo przytulny apartamencik z pokojem "dziecięcym" i śniadaniem do łóżka (sic!) za "jedyne" 950 C - przeważyła możliwość postawienia motorka na zamkniętym placu. Trzeba przyznać, że mieszkanko warte było swojej wygórowanej ceny, co nie zmienia faktu, że zdecydowaliśmy się na nie głównie ze względu na brak sensownej alternatywy. Sam Jicin też całkiem ładny, chociaż Olomouc bardziej nam się podobał. Wieczór spędziliśmy włócząc się trochę po miejscowych knajpkach i w wesołych nastrojach poszliśmy spać.

Poranek nie był już taki różowy - obudził mnie tępy ból głowy, który pojawił się niewiadomo skąd i dlaczego ( po dwóch piwach ??!!). Nastroju nie poprawiał fakt, że musieliśmy już wracać. Jeszcze tylko szybki skok na starówkę i spadamy do domu. Oczywiście znowu pomyliliśmy drogę, ale sympatyczny Knedlik z rowerem wytłumaczył nam którędy mamy jechać. Bez większych przeszkód minęliśmy Hradec Kralove i dalej drogą nr 11 pognaliśmy w kierunku Opavy. Teren stał się taki siakiś bardziej górzysty, pojawiło się więcej ładnych winkielków, najpierw łagodnych, potem ostrych, aż w końcu dojechaliśmy do takich agrafek, że objuczony motorek na drugim biegu, pełnym złożeniu przycierał wydechem i podnóżkami o asfalt - ale czad!! Gdyby jeszcze umiejętności pozwoliły na więcej... A i ból baniaka połączony z silnymi podmuchami bocznego wiatru nie umilał jazdy. Po 15 km kręcenia byłem już nieco zmęczony. A gdy wreszcie na drugiej z kolei przełęczy zatrzymaliśmy się przy małym zajeździe miałem tak dosyć, że po raz drugi byśmy glebnęli. Dokładnie z resztą w ten sam sposób jak w Olomoucu - przyhamowałem przednim na piasku. Rzuciło nami trochę o krawężnik ale na szczęście utrzymaliśmy się w pionie, walenie qpy w majty już sobie odpuściłem - byłem zbyt zmęczony. Wszystkie te cyrkowe popisy wyprawiałem na oczach publiki złożonej z grupki niemieckich emerytów, wycieczki na rowerach i kilku czeskich bikerów - ale wstyd!

Niebieski też jakiś taki zielony wyraz twarzy miała, kiedy już stanęła na własnych nogach. Ale smaczny obiadek, zimna cola i kilka łyków piva podebranych Niebieskiemu w celach leczniczych znacznie poprawiło nam samopoczucie i humory. W międzyczasie zaczęły się zjeżdżać motorki różnej maści, a trzeba przyznać, że tak na oko, to praktycznie same nowe lub prawie nowe sprzęty jeżdżą po czeskich drogach. A wraz z nastaniem weekendu całkiem sporo się ich pojawiło.

Po obiadku ruszyliśmy dalej. Sam zjazd był już trochę łagodniejszy i pozwalał na bardziej dynamiczną jazdę co zaowocowało całkiem zaawansowanym domknięciem oponek - jak na takiego leszcza jak ja, oczywiście. Naprawdę gorąco polecam drogę przez Orlickie Hory- z Ostravy trzeba się kierować przez Opave na Hradec Kralove, drogą nr 11. Bez większych przygód dotarliśmy do granicy i dalej do domku. W sumie zrobiliśmy trochę ponad 800 km i bardzo miło spędziliśmy majowy weekend.

W planach mamy Znojmo i Prage.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Łoooo ile czytania :D Idę po piwko i biorę się za lekturę :)

 

Komentarz później...

 

edit:

No to jest to, co kurczaki lubią najbardziej. Bardzo ciekawy opis, wypad bez mapy i błądzenie - super! W razie Niemca skopiowałem sobie posta żeby odbyć podobną trasę, może w tym roku? Super się czytało, pozazdrościć winkli, widoków no i samej jazdy.

 

bajdełej: u okulisty już byłeś? B)

 

pozdr0!

kurczak

Edytowane przez kurczak
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

 Share

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Korzystając ze strony akceptujesz regulamin oraz politykę prywatności.Regulamin Polityka prywatnościUmieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.